Wspomnienia wojenne Jadwigi Rychlewskiej

Jadwiga Rychlewska – urodzona w 1923 r.
Akurat wtedy bombardowali…
Ja wojna wybuchła miała 16 lat. W 30- tym poszłam do szkoły, a wyszłam ze szkoły rok przed wojną. Na miejscu w Malanowie była szkoła. Siedem oddziałów trzeba było siedzieć. Najwięcej Niemców było z Poroża. Dwóch takich kolegów miałam. Po wojnie nawet jeden tu przyjechał odwiedzić. Przed wojna, to nie było tej różnicy, Polak, czy Niemiec, nie było tego. Taki plac był przed kościołem, łączka taka. Tam ksiądz zrobił nam siatkę. I tam się zbieraliśmy. Nikt nie myślał, że któryś jest Niemiec. Ładnie po Polsku mówili. Ja tez miałam taką jedną koleżankę. Bardzo żeśmy się kolegowały, do szkoły razem chodziłyśmy. Później ona tu mieszkała. Pojechałam nawet z nią kiedyś do Niemiec. Miała tam mamę i siostrę. Akurat wtedy bombardowali Berlin i zbombardowali Kościół św. Jadwigi. Ludzie klękali, modlili się i płakali, bo tak był zniszczony, że tylko kupa gruzu. A cały szczyt z tym obrazem stał! I tak ten szczyt … Jakoś ta bomba musiała upaść gdzieś indziej.
Do pasa się kazali rozebrać
Ja też byłam zabrana do Niemiec, ale mnie wypuścili. Łapanka. Miałam nie iść do koleżanki, która mieszkała w Żdżenicach, ale poszłam. Idę, a tu jadą! Jedzie samochód, dwóch zeskoczyło, patrzę a tu parę znajomych siedzi. Łapankę taką robili. Złapali mnie. Zawieźli nas do tej remizy strażackiej w Szadowie. Było nas pewno ze sto osób. Tam badania, do pasa się kazali rozebrać, dali takie papierowe, czy jakieś tam bluzeczki i prześwietlali. Szczupła byłam podobno, taka chuda i nieduża. Wszystkie koleżanki prawie o głowę wyższe. Nic nie powiedzieli, wszystkich zbadali. Później, jakżeśmy siedzieli na dużej sali, przyszedł taki jeden i czyta. Siedem czy osiem osób nas wyczytał. My w strachu, bo co to będzie! Kazali iść do innego pokoju. Tam siedział taki jeden i skierował mnie do szpitala na badania i leczenie. Potem mnie zwolnili. Tam jeden taki był, co tłumaczył. Jakby po niemiecku nam mówił, to by nikt nie rozumiał. I tak mi się upiekło.
Z tych wielkich kukurydz, to takie tylko kawałki korzeni … tak zesiekli …
Wszyscy siedzimy w domu. Słychać jakiś warkot, a to już samoloty były! To początek był września, pierwszy, drugi, trzeci… W tym czasie to oni już byli w Kaliszu! Jadą te samoloty, takie ciężkie! Żeśmy wyszli do ogrodu i słuchamy. Jadą! My już żeśmy wiedzieli, ze jest wojna, ale że tak prędko przyjdą, to się nikt nie spodziewał! A na drugi dzień, tak jakoś to było przed południem, czy jakoś tam, bomby! A wojsko już, to polskie z Kalisza, czy tam z Ostrowa, poznańskie oddziały, na Kalisz i tu uciekały. Tu już były okopy w tych lasach pokopane, tu do tej Orlej Góry, między Cekowem a Malanowem, na tej szosie. Orla Góra – tak nazywali ją. Bo tu tez miał być front, to tu wszystko uciekało. No i my też. Ojciec miał konia. Uciekali tez z Kalisza ludzie wozami i wojsko razem. Wtedy zginął żołnierz i troje małych dzieci. Takie małe zginęły … No i pochowali. Tu leżą te dzieci z Kalisza na malanowskim cmentarzu. I ten żołnierz tez tu leży. Pochowali go najpierw tu ludzie, czy to wojsko. Na rowie wykopali, tak że jeszcze kawałek płaszcza było widać i on tam leżał. A później, może już było pod koniec września, to wykopali i pochowali go na cmentarzu. Trumnę nawet zrobił były kościelny, co umiał się z tym obchodzić.
A to wszystko uciekało do lasu. To na drugi dzień się zatrzymali koło kościoła blisko z tym wozem, bo jeszcze nie uciekli. A my już żeśmy się też szykowali. Wszyscy do Warszawy, tam na te Warszawę i my też. Dojechaliśmy do Koła. Przez Koło żeśmy przejechali. A mój brat i kilku kolegów się zebrało. Mama moja wychodziła od Brudzewa, z Janiszewa i mówi tak:
- Jedź tam rowerem i zobacz, czy oni też uciekają i powiedz, że my tu jedziemy – bo miała tam za Kołem, w majątku kuzyna, co był takim całym rządcą no i do niego, że tam może będzie lepiej. Ledwo żeśmy tam dojechali, pół godziny, do dwóch godzin najwyżej – od razu jadą samoloty. I była kukurydza tam taka wielka! W tej kukurydzy się ci żołnierze pochowali. Od razu na koniu przyjechał jakiś żołnierz, dał im jakiś rozkaz i uciekli z tej kukurydzy, i tam z tych łąk, gdzie nasze wojsko się zatrzymało. A ty przyszły trzy samoloty. To tak zesiekli, że z tych wielkich kukurydz, to takie tylko kawałki korzeni zostały. Tak zesiekli…! A my żeśmy uciekli.
Taki był lasek i płynęła struga, a przy tej strudze krzaczki, jak to tam rosną nad strugami. I my żeśmy tam w pole uciekli. Przejechali sobie Niemcy i nic. A oni zbombardowali most w Kole. Najpierw przyjechały trzy małe samoloty – to był zwiad, a potem przyszły dwa duże i dopiero ciach! Dwa budynki w majątku były uszkodzone. Wtedy most w Kole zbombardowali. A z Turku jechali też niektórzy i zginęło kilkanaście osób na tym moście. I jak my chcieliśmy jechać, to mówią tak:
- Tu nie ma mostu i jak przejedziecie teraz? Musicie wrócić do Dobrowa.
Tam jakiś jeden znajomy mamy był. To my żeśmy chcieli tam do wujków jechać. Pojechaliśmy jakieś dwa kilometry. I łódkami przez tą rzekę nas przewieźli. W tym Dobrowie żeśmy posiedzieli dwa dni. I przyjechaliśmy do domu. A tu cicho sza, wszystko ładnie. My tu żeśmy mieli stado kurcząt i kaczek. Sąsiad starszy już był, on nie pojechał nigdzie, młode wszystko uciekało a on został i tak wszystko tu pilnował.
Jak my żeśmy przyjechali, no to już tutaj była cisza. Jak żeśmy wrócili, to było gdzieś 15-16 września. W tym czasie, to wojsko jechało i jechało. No i dalej, jak była ta wojna pod Łęczycą, to tam zginęło z naszej wioski dwóch. No i później, jak to we wojnę, Niemcy zaraz zrobili sobie na rogu – ten dom co na Kotwasice i na Turek – posterunek. Ten komendant cały tam mieszkał na górze, a tu posterunek.
Obcięli ją, za chłopaka przebrali i krowy pasła do samego końca wojny
W 41-ym roku, pod koniec, przywieźli do getta w Czachulcu Żydów z Turku, z Dobrej, z Tuliszkowa. W Przespolewie mieszkał Żyd, u nas też i po wsiach też mieszkali. Z Miłaczewa znajoma mówi tak:
- Tam w getcie jest dentysta, mnie zrobił zęby.
To był Żyd z Tuliszkowa, on tam miał zakład dentystyczny. Nawet i Niemcy tam chodzili. I jak tam poszłam, to nawet żandarm jeden siedzioł i mu tam ten dentysta cos robił. Ale ja nie poszłam tam sama, przecie nie było wolno. Trzeba było iść do gminy i dali takie zaświadczenie, taka i taka osoba, bo jakby tam złapali! Raz mnie tylko skontrolowali. Tam nikt nie mógł wchodzić i wychodzić. Jeden Żyd uciekł z getta, to go tak gonili żandarmy! Jak się zaczyna ten las na Paździerowicach, to tam był grób, zastrzelili tego Żyda. Uciekał jeszcze z córką, czy siostrą, ona się jakoś ukryła, czy uciekła. To później na Targówce u takich państwa była. Obcięli ją, za chłopaka przebrali, krowy pasła i do samego końca wojny tam była. A później już, jak się wojna skończyła, to Żydzi się tu zbierali, ci co się ukrywali i wyjeżdżali. No i ona wyjechała. A tego zastrzelili i tam pochowali.
I on mi zrobił te zęby dwa. To się normalnie płaciło, ale on nie chciał pieniędzy, ino coś … Wzięło się słoniny, smalcu czy cukru. Jak któregoś dnia szłam do Żyda dentysty, tam do getta w Czachulcu, napotkałam żandarmów. Jechali bryczkami. Jeden zeskoczył z wozu, poznał mnie i ostrzegł, żeby uciekać, bo dzisiaj likwidacja getta. I żeby lasami, nie drogą, bo łapią.
Wszystko było na kartki, ale takie lewe też były. I wódkę się robiło. Mój brat też robił. Któregoś razu żandarm, co moja koleżanka wyszła za niego, przyszedł nas ostrzec, że przyjdą z rewizją. A tu już miał wódkę gotować! Wszystko gotowe. Przychodzi ta jego i mówi:
- Ludwik powiedział, żebyście przywieźli do nas.
A on mieszkał tutaj obok remizy. To przez ogród wszystko się zaniesło do niego.
Dużo było takich Niemców, co ostrzegali. I był taki jeden z Kotwasic, co pieczętował mięso. I jak przyjechoł pieczętować, to już dwie świnie były zabite i u sąsiada w stodole schowane. Brat, czy kuzyn smyknął te pieczątkę, poszedł i opieczętował. Jak mięso już pieczętowane, to wówczas było można. A tak to były kartki! Wszystko na kartki! Było wyznaczune na osobę, tyle i tyle. Mało to było. 25 dkg było słoniny tygodniowo albo boczku, mięsa też tam trochę. Chleb, cukier też, wszystko na kartki! Nic nie było, żeby kupić. Sól to można było kupić. A tak to wszystko na kartki!
Puszczali V-I, te rakiety
Koniec wojny. My to żeśmy już czekali w ogrodzie. Żandarmy powiedzieli też, że koniec wojny. Ale jeszcze przed tym, jaki był strach ciężki, jak puszczali V-I, te rakiety! Żeśmy siedzieli w ogrodzie, a tu jak trzasło, tak wszystkie szyby poleciały! A my pod tym oknem siedzieliśmy. To upadła rakieta tu właśnie na Orlej Górze. Pojechał kuzyn zobaczyć, bo tu był u nas i mówi, że taka wielka, okrągła dziura. To pół wody było, bo tak głęboko. I druga upadła tutaj za Żdżenicami, między Dziadowicami a Żdżenicami. A tam chłopczyk pasł krowy i go zabiło. Krowa gdzieś dalej była i uskoczyła. Jeszcze tu gdzieś upadła, tu na Targówce. Trzy tutaj były. To u księdza na plebani, też okna mieli pootwierane, to też szyby się potłukły. Ale jaki to był szum! A ja byłam u krawcowej, tam właśnie w Żdżenicach. To my nie wiedzieli, co się stało. Dopiero jak przyszłam tutaj, to mówią, że to były bomby. I dopiero człowiek się dowiedział.
A śluby to jeden z a drugim. Żeniło się to wszystko!
Jak ludzie się dowiedzieli, że koniec wojny to wszystko od razu do kościoła! Kościół zamknięty. A go wykupił jakiś Niemiec na magazyn, co miał młyn w Grąbkowie, bo by Niemcy rozebrali. I tak wszystko zostało. Kościół zamknięty, bo on miał klucze. To wszystko, te ludzie do kościoła, nie ma jak, ale jakoś przyszli, otworzyli. Pod kościołem leżeli, płakali. Bóg wie co się wyrabiało! I od razu za sprzątanie z wiadrami, ze ścierkami to wszystko leci, bo przecież tyle czasu zamknięte. No i zaś otworzyli. A mój mąż wrócił, bo był przy samej granicy Polski, w Niemczech, no to miał blisko. Ale go tak te Ruskie okradli, że przyszedł w marynarce tylko i w spodniach i nic więcej. Wszystko mu zabrali! On taki był „grzebka”, naprawiał zegarki, to miał pewno ze dwadzieścia zegarków. Wszystkie Ruskie zabrali, co miał. Dostał dwa garnitury od Niemca, dostał bieliznę. Miał dużą paczkę i jeszcze taka walizkę, to wszystko mu zabrali. Jak przyjechoł, to tak jak stał. Harmonię ten Niemiec dał, to też zabrali.
A śluby to jeden za drugim. Żeniło się to wszystko! Już maj, czerwiec, lipiec, to nie było dnia – śluby i ślubu. Wesela! Jechały tymi wozami i na pieszo, bo to jak było blisko, to szli piechotą. Kobiety przyjeżdżały z Niemiec, to przywoziły chłopaków. Sąsiadka przywiozła trzech dzieci i męża.
Tekst pochodzi z książki
Wspomnienia wiecznie żywe
wydanej przez Turkowską Unię Rozwoju-T.U.R. i Wydawnictwo camVERS
Książka znajduje się w zbiorach
Centrum Kultury i Biblioteki Publicznej w Malanowie