-Wstawaj Kaziu, bo wybuchła wojna, Niemcy napadły na Polskę.
I to było dla mnie największym przeżyciem wtedy, pamiętam. Po jakimś upływie czasu zjedliśmy śniadanko i mama potem powiedziała:
-Zabieraj się, uciekamy. Wyprowadzamy się, bo Niemcy podobno mordują.
Taka była propaganda. Był taki oddział specjalny, Obrona Narodowa. Taka wojskowa organizacja. I oni mówili, że Niemcy jak wchodzą, to mordują cywilów, Polaków. I dlatego trzeba uciekać. A jeszcze dodam, że w tym czasie w naszym domu przebywała taka rodzina z Ostrowa Wielkopolskiego, to jest zza Prosny, bo oni też uciekli. Mieli swój wóz, dwa konie, bo to wtedy nie było jeszcze samochodów i zabrali ten swój dobytek, co tam mieli, i namawiał nas ten pan:
-Niech pani ucieka z dziećmi.
Tato był przecież już na froncie, na wojnę zabrany. Zapamiętałem to na całe życie, jak mój tata miał wezwanie na front, na wojnę, w 39 roku. W sierpniu przyjechał sołtys na koniu, bo to nie było rowerów, samochodów i przyjechał na koniu i wręczył wezwanie:
-Panie Rasiński, Pan ma się stawić do Kalisza, do punktu zbornego, na wojnę Pan odchodzi.
I tato spakował walizeczkę, takie najpotrzebniejsze rzeczy, i załzawiony, ja pamiętam, jak żegnał się z mamą, z siostrą, ze mną. Uścisnął nas mocno, łzy miał w oczach i pojechał. I myśmy wtedy 1 września właśnie, jak ta mama płakała z sąsiadką, to już byliśmy przygotowani do tego najgorszego. Mama zdecydowała się, że będziemy uciekać. To było straszne, bo jak mamy uciekać? Ci z Ostrowa nas nie chcieli zabrać. Oni mieli wóz, a my nie mieliśmy. Ale sąsiad miał konia, założył taki zwykły wóz, na tych żelaznych obręczach jeszcze i dwie krowy przywiązał do tych kłonic i tego konika, i pierzynę, jak to się wiązało w taki tobół, wrzucił na ten wóz, i nas z siostrą, która była dwa lata młodsza ode mnie. Ja miałem wtedy dziewięć lat, siostra siedem. Mama wsiadła też i uciekamy. I dokąd? Nie wiadomo dokąd. Wyjechaliśmy w południe, jak dobrze pamiętam i jechaliśmy na wschód, bo tamta propaganda mówiła, że uciekamy za Wisłę, bo tam będzie front. Niemcy będą dopuszczeni tylko do Wisły, a potem będzie opór straszny. No to jedziemy w kierunku Warszawy. Pierwszą noc spędziliśmy tam za Godzieszami, jak się nazywa nasza parafia, chyba osiem albo dziesięć kilometrów ujechaliśmy, więcej nie i zastała nas noc, i spaliśmy tam na tym wozie. Krówki też szły z tym wozem, tak to wolniutko się podróżowało. Ja sobie teraz zdaję sprawę, że to było coś okropnego. Tamci jechali dwoma końmi i kryty mieli ten wóz. Żeśmy się przespali i jedziemy dalej. Rano zjedliśmy tam trochę chlebka, co mamusia zabrała i tam coś do chlebka było. Jedziemy sobie dalej. Jechaliśmy na Opatówek, Błaszki, do Kalisza i jedziemy w kierunku takiej miejscowości – Staw. Tam właśnie taki staw był, woda była i tam zatrzymaliśmy się. To już drugi dzień był, 2 września. To już było może ze czterdzieści kilometrów od naszej wioski.
Dojechaliśmy i spotkaliśmy jednego mężczyznę z naszej wioski w mundurze. Czapkę taką miał wojskową, przywitał się z mamą i rozmawiał. Mówi, że on też jest w wojsku. I akurat też był z tej miejscowości, co my, ale o tacie nie wiedzieliśmy nic. Nie wiadomo, gdzie on był. Wiedzieliśmy, że był na froncie. Wiem tylko, że był w stopniu kaprala, był dowódcą karabinu ciężkiego, karabinu maszynowego. Mówił, że w Szczypiornie była jego jednostka, tam miał ćwiczenia. Po wojnie wrócił. On gdzieś walczył w okolicach Przemyśla, na rzece San. Tam ich Niemcy dopadli, ale zanim ich Niemcy dopadli, czy to już potem było jak z Niemcami walczyli – nie wiem, to Ukraińce ich zgarnęli. Zabrali ich, odebrali tacie mundur, broń, lornetkę, wszystko to co miał, dali takie cywilne ciuchy, zamknęli w stodole, z jednym takim spod Kalisza, z Lisa. Zamknęli ich i na następny dzień nie wiadomo, co z nimi by będzie, ale spodziewali się, że będą zgładzeni, rozstrzelani. Dogadali się ze sobą:
-Uciekniemy tym Ukraińcom, bo inaczej stracimy życie, oni nas wykończą.
W tej stodole była deska, taka odsunięta trochę, oderwana, w tej stodole, odsunęli tę deskę, wypełznęli tą szparą i uciekli w nocy. Bo ci Ukraińcy to ich jakoś nie pilnowali tak mocno. Cały czas pieszo szli, aż do Kalisza, chyba po trzech tygodniach wrócili dopiero. Napotykali na Wermacht, na te oddziały Niemieckie i jakoś im się udało przejść. Ojciec przyszedł w takiej bluzie, jakiejś Ukraińskiej, wyniszczonej, w spodniach takich, buty dziurawe, takie zupełnie i wtedy wrócił do domu. Ale bał się jeszcze, bo nie wiedział, co może być dalej. Także się ukrywał jakiś czas, ale potem Niemcy wkroczyli.
Jeszcze jak żeśmy uciekali z tego Stawu i szliśmy na Dobrę, do Przykony szliśmy tym wozem, to te krówki szły z nami, a myśmy tak jakoś nocami w stodołach spali, jak była wolna jakaś gdzieś. Sama mamusia kombinowała, jakiś chleb pamiętam, że kupowaliśmy, w Dobrej czy gdzieś jakiś sklepik był, w sklepiku kolejka była. Byliśmy za Przykoną gdzieś, w kierunku Uniejowa i jechaliśmy dalej, bo myśmy uciekali nad Wisłę. Najbardziej to mi utkwiło w pamięci i nie zapomnę, dopóki będę żył - szosa, bo wtedy asfaltu nie było, taka biała i jedziemy sobie, jesteśmy blisko Uniejowa, tego mostu na Warcie. I od razu chłopcy ci młodzi:
-Patrzcie, patrzcie, trzy samoloty lecą! Białe takie!
I któryś z tych chłopców mówi:
-Panowie, to są angielskie, z pomocą nam lecą! One nas wyzwolą! One walczą z Niemcami!
Anglicy wypowiedzieli wojnę Niemcom. A te samoloty się obniżyły zupełnie i tutaj na tej szosie taka straszna kawalkada tych wozów, tych uciekinierów, z tymi końmi, z tymi wozami. To wszystko uciekało w kierunku właśnie tego mostu. Żeśmy się chcieli przeprawić przez tę Wartę, a te samoloty jak się obniżyły i zaczęły bomby rzucać i strzelać z karabinów maszynowych… Jeszcze dokładnie pamiętam jak dziś, że te pociski jak uderzały, to taki kurz był! A myśmy schowali się do rowu, wóz oparł się o jakieś drzewo, z tymi dwoma krówkami i wtedy jak te bomby zrzucane były z tych samolotów, to tam były torfowiska, te bagna i te ten torf do góry wybuchał! Wyrzucało to! To był strach niesamowity. Mostu nie zniszczyli, ale ile ludzi zginęło… Potem jak jechaliśmy to widać było, leżały kobiety, kałuże krwi na tym białym piasku. Co najważniejsze, moja siostra, młodsza ode mnie, ze strachu, jak te bomby wybuchały, to ona chciała wyskoczyć na szosę po te kule, to mama ją chwyciła i ściągnęła z powrotem do tego rowu. Ja to będę pamiętał do końca, to jest charakterystyczne.
Po wojnie, jak pracowałem tutaj w powiecie tureckim w Przykonie, później w Malanowie i jeździłem na studia zaoczne do Łodzi, to ciągle mi się przypominało jak jeździłem w to miejsce – te wybuchy.
Przejechaliśmy wtedy przez ten most, paliło się wszystko, a samoloty odleciały. Zbombardowały i odleciały. Potem jeszcze widzieliśmy żołnierza, który był cały czarny, spalony, też leżał. Polski żołnierz. Dużo było sanitariuszy, chodzili z noszami, zabierali tych rannych.
Potem jechaliśmy gdzieś w bok, na Łowicz. To już parę dni trwało. Dojechaliśmy do Skierniewic, pod Warszawę i tam nas już armia niemiecka dopadła. Tam żeśmy swoją podróż skończyli. Potem spod tych Skierniewic wracaliśmy do domu, już trochę spokojniejsi, bo już Niemcy opanowali wszystko. Nie robili nam krzywdy, nie mordowali, tylko jechaliśmy sobie.
Jak już dotarliśmy nad tę Prosnę, to zaczęła się okupacja. Szkoła już nie działała. Ksiądz, który jeszcze był, odprawiał msze, to potem został zabrany do Dachau, Niemcy go wywieźli do obozu i tam zginął, zamordowany został. Jeszcze zdążył mi dać komunię. Ta okupacja, to były takie czarne dni, taka pustka zupełnie, absolutna… Co to było za życie...
Żandarmi chodzili w takich hełmach, te swastyki mieli. Musieliśmy zasłaniać okna wieczorem. Energii nie było wtedy, tylko paliliśmy lampy naftowe. Początkowo dawali nam jakiś przydział nafty, trzeba było jeździć pięć kilometrów do sklepu, żeby tę naftę dostać i tam trzeba było stać w kolejkach. A potem Niemcy przestali dawać naftę, tylko sprzedawali tak zwany karbid. Nawet konstruowali takie lampki, gdzie się wlewało wodę, i karbidu się dokładało na spód, odkręcało się i taki palnik był, z jakiegoś tam materiału trudnopalnego i to się paliło. To było ostre światło wtedy.
U nas było mało Niemców. Nikogo nie było, tylko gdzieś tam kilka kilometrów dalej. Raz Niemcy wpadli na taki sposób, żeby troszeczkę tę naszą wioskę zasiedlić Niemcami, żeby oni mogli pilnować nas Polaków. Jak większe gospodarstwa, takie zamożniejsze, lepsze domostwa były z cegły, choć przeważnie to były strzechy drewniane, to wysiedlali Polaków, a te Niemieckie rodziny tam wprowadzali.
I wtedy właśnie Niemcy też już u nas byli, sołtys też był Niemiec. Wtedy właśnie nastały dni okupacji. Lata, bo to był 39 rok, potem 40, 41, 42, 43, aż do 45. To była nędza, straszna nędza. Były kartki. Niemcy wprowadzili je na mięso. Cukru w ogóle nie było, żadnych ciast, ani słodyczy, cukierków, czekolady, to absolutnie nie było nic. Pamiętam, że nasza mama nam czekoladę robiła, jakieś kakao gdzieś tam skombinowała, śmietany trochę, polewała to jakoś, mieszała, czy podgrzewała i potem kroiła nożem i to nam smakowało. Cukru nie było, więc Polacy z buraków cukrowych smażyli, czy gotowali i to była taka lepka maź, jakby marmolada, czy coś w tym sensie i to było takie gęste, czarne i słodkie. To dodawaliśmy do kawy, takiej zbożowej, bo takiej normalnej kawy nie było. Herbaty też nie było. Z lipy jakieś susze, jakieś esencje.
Szkoła nie działa, nie było kościoła, na mszę nie szli ludzie, modlili się sami w domu, jak ktoś zmarł, to przychodzili i śpiewali pieśni. Jak szedł orszak na cmentarz, to obok kościoła przechodziliśmy, bo do kościoła nie wchodziło się, bo był zamknięty, zaplombowany. Modliliśmy się sami – takie było życie. I te zasłony ciągle. Nie wolno było okna odsłonić, bo Niemcy jak szli, żandarmi, to od razu bili albo znęcali się za byle co. Jak przeświecało światło na zewnątrz, to od razu bicie było. Nie karali, tylko chłosta. Takie mieli pejcze specjalne. Nie wolno było się spotykać. To znaczy, jak sąsiad do sąsiada przyszedł, kilka osób, to już nie było wolno. Każdy musiał sam być. Słyszałem, że raz przyszli sobie w karty grali, młodzi. U sąsiada się zebrali chyba, było ich czwórka, czy piątka i ktoś tam powiedział Niemcom, bo byli tacy ludzie, którzy donosili Niemcom, też wśród Polaków. U nas było dwóch takich, myśmy o tym wiedzieli, że oni tam dają cynk Niemcom, żandarmom, albo sołtysowi, który donosił. No i tam się dowiedzieli i żandarmi ich zabrali. U nas sąsiadem był kowal, przyprowadzili ich do kuźni, było tych dwóch żandarmów, kazali im położyć się na jakimś stole i bili ich po tyłkach. A oni tak wrzeszczeli, ja słyszałem. Było nas tam kilku chłopaków takich małych, dzieciaków, myśmy słyszeli jak ich bili. Pamiętam ten wrzask, mocno ich bili.
Jako małe dzieci bawiliśmy się czasem, ale… Rzucaliśmy takie kręgi, takie kółka albo chodziliśmy nad Prosnę i kąpaliśmy się. Ci gospodarze, którzy mieli inwentarz, konie, to wyjeżdżali nad Prosnę, myli te konie, szorowali, tak sobie jeździli po tej Prośnie. To była taka rozrywka nasza w niedzielę. Mimo, że nie wolno się było spotykać, tak stało, że myśmy mieli znajomą panią nauczycielkę, żonę kierownika szkoły, który był w niewoli niemieckiej. On był porucznikiem, a ona nam wypożyczała książki. Pierwszą książkę, którą nam dała to była Ogniem i Mieczem Sienkiewicza, a potem Potop, a potem Pan Wołodyjowski, całą trylogię. I mój tata bardzo dobrze czytał, pięknie czytał. I przychodzili sąsiedzi nawet, nie baliśmy się, a on czytał. I taką mieliśmy zimą atrakcję. I tam szczególnie zachwycaliśmy się nad Panem Onufrą Zagłobą, że on taki był wspaniały. I to pamiętam.
Nasza Pani nauczycielka, żona kierownika szkoły, stworzyła taki komplet, miała też dwoje dzieci – córkę i syna i nas była dwójka i jeszcze sąsiadki córka, czyli razem pięcioro. I zaczęła nas uczyć. Przerabiać materiał. Bo ja tylko drugą klasę skończyłem. I myśmy chodzili do niej, ale żeby się nie wydało, bo inaczej do Oświęcimia – kara śmierci za to była, za naukę. Myśmy nosili takie kaneczki, albo koszyk, dziewczynki miały koszyczki, to tam kartofelków trochę, w kaneczce mleko, żeby powiedzieć jak by nas ktoś zaczepił, że idziemy do kogoś pożyczyć czy oddać. I tak chodziliśmy do niej. No i uczyliśmy się polskiego, matematyki, troszeczkę historii, trochę geografii, bo fizyki, chemii absolutnie nie było mowy, bo gdzie tam jakieś doświadczenie robić. I to dało mi całą szkołę podstawową. I od razu w 45 r. zdałem egzamin i poszedłem do Asnyka – do gimnazjum i ta starsza córka tej nauczycielki. I to było bardzo dobre, ale to było niebezpieczne, bo po sąsiedzku był sołtys Niemiec i on miał czworo dzieci i te dzieciaczki z nami się bawiły. Jak one wyczuły, że my tam jesteśmy to przybiegały. To myśmy mieli jednocześnie damkę, taką szachownicę i od razu graliśmy, zeszyt się zamykało, czy podchowało się pod serwetkę i od razu gramy. Bo ja z tym kolegą, który był synem nauczycielki, to mieliśmy karty i od razu gramy w karty. Jak oni weszli to mówiliśmy:
-Proszę, proszę siadajcie i graliśmy w karty. Także oni nic nie wiedzieli, że się uczymy.
Niemcy chcieli naród Polski zlikwidować absolutnie, to już było ich celem. I urządzili takie badania, prześwietlenia organizmu całego. Przyjeżdżali z tymi aparatami i każdego mieszkańca tej gminy prześwietlali. Każdy kto miał jakieś tam skazy, jakieś przewidywania chorób, prześwietlenie wykazało że coś nie jest w porządku z płucami, czy sercem, to od razu dostawał odznaczenie B. To byli lekarze niemieccy SS, bo mieli trupie główki na tych czapkach. Hitlerowcy to byli, czyli najgorsza organizacja. Gestapo tak zwane. Lekarze też do tego należeli.
Musieliśmy jechać do gminy - pięć km - tam gdzie był urząd gminy. I oni w sali takiej strażackiej ustawili te aparatury i myśmy tam podchodzili, rozbierali się tak do połowy i całą klatkę piersiową prześwietlali. Każdemu notowali nazwisko, datę urodzenia i odpowiednią klasyfikację dawali. Oni by nas wykończyli wszystkich... Najpierw by zgładzili tych, którzy nie nadają się, poszli by do komory i spaliliby, a reszta by pracowała jako robotnicy. Ale w tym czasie, w tym dniu kiedy myśmy tam byli, jedziemy do domu, a ja jadę rowerkiem. Miałem taki rowerek, a każdy rower Polaka musiał być odznaczony – dwadzieścia centymetrów, gdzie jest siedzenie i pedały, musiały być pomalowane na biało. Tak musiało być przy każdym rowerze i wiadomo, że to jedzie Polak. Jedziemy sobie do domciu prosto, ja jadę, oglądam się, dwa samochody ciężarowe, takie pełne, z takimi dachami i tam pełno żandarmów. Zakopał się tam, bo nie było asfaltu, nie było szosy w ogóle i oni musieli stanąć. Wyskakują z karabinami. To ja od razu się zorientowałem, że coś tu jest nie w porządku. I szybko nacisnąłem na pedały i do domciu. Przyjeżdżamy do domciu, do mamy przychodzi sąsiadka i mówi:
-Pani Rasińska cała wieś jest obstawiona żandarmami, cała wieś.
I co wtedy? My się boimy, taty nie ma, tata zniknął, nie ma go. To było gdzieś w 41, czy 42 roku. Tata zniknął, ale myśmy mówili, wyczuł coś chyba i czmychnął na inną wioskę, gdzie ich nie było. Jak oni obstawili tę całą wioskę, ja wychodzę na podwórko, widzę tam z daleka, tak była przestrzeń, stoi jeden żandarm, dwadzieścia metrów drugi, trzeci i w koło tak było. Nie wypuszczali nikogo. Ktoś przybiega, wszyscy mają się stawić na plac koło sołtysa, koło tego Niemca, moja mama też. Czekamy jakieś parę minut. Wpadają Niemcy, jeden żandarm w tym uniformie, a czwarty chyba po cywilnemu. Wszystko przewracają w domu, wszystkie szafy, wszystkie szuflady wyrzucają nam, szukają na strych i do piwnic wszędzie. Nie wiadomo czego szukali. My wszyscy w strachu, nie wiadomo, co z nami będzie. Słyszymy:
- Pani musi iść na to zebranie, a dzieci zostaną w domu.
I okazało się, że tam kazali ustawić wszystkich w szeregu i chyba z osiem osób aresztowali, nie pamiętam dzisiaj dokładnie, mężczyzn i kobiety pewno ze dwie też. Okazało się, że za Prosną, był zrzut, angielskie samoloty zrzuciły broń. Bo tam chyba była jednostka Armii Krajowej. I Niemcy złapali to i zabrali tę broń i nawet odkopali, bo wiedzieli dokładnie gdzie była. I ci ludzie, którzy zostali aresztowani, to zginęli, już nie wrócili do domu. Myśmy aż czekali do godzin wieczornych. Przyszła mama, taka zastraszona. Puścili ją, nie aresztowali i myśmy mówili, że jakby tata był, to by też może był aresztowany i by zginął.
Dochodziły do nas takie słuchy, jak wybuchło Powstanie Warszawskie w sierpniu, że ktoś tam był w Warszawie i mówił, że Polacy walczą, że Armia Krajowa podjęła walkę z Niemcami. I myśmy siedzieli na dworze wieczorami i sąsiedzi przychodzili tak sobie i rozmawialiśmy. To tyle, co ja taki młody chłopak pamiętam, że o Powstaniu Warszawskim rozmawiali u nas na wsi. Że skądś te informacje dochodziły. Bo radia nie było żadnego, bo wszyscy musieli zdać. Żadnego telefonu, żadnej gazety nie było, tylko niemieckie. Ktoś tam przyniósł nam, może ten Niemiec Sołtys, jak weszli Niemcy na teren Związku Radzieckiego, to wiedzieliśmy wtedy, że odkryli Katyń. Dawali takie malutkie broszurki, z tymi grobowcami odkrytymi, trupami naszych żołnierzy pod Katyniem. I to było ciekawe, że ci Niemcy Polakom mówili to, że to Rosjanie zabili.
Rosjanie – to było przeżycie. To znaczy samo wrażenie jak Rosjanie weszli w 45 r. W styczniu dopiero do Kalisza i do nas 23 stycznia 45 r. Jak detonowali most w Kaliszu na Prośnie, blisko parku wybuchł nastąpił, to myśmy w Woli słyszeli ten wybuch. Tak było cicho jakoś, że mówili:
-„Ocho”, Rosjanie most wysadzili w Kaliszu.
A na drugi dzień w Godzieszach tam walczyli, bo tam Niemcy jeszcze byli. Strzelanina była, pożary, podpalali domy. Rano dopiero weszli do naszej wioski. To było wrażenie. Jakie moje wrażenie było, takiego chłopaka – miałem czternaście lat. Jak zobaczyłem tę masę…Strasznie dużo ich było, setkami szli do naszej wsi. Te mundury były takie płowe, ciemne, takie szare. I te czapy. Te pepesze, takie okrągłe. Ale jakoś łagodnie się zachowywali:
- Zdrastwujtje, zdrastwujtje.
I tata kazał dać im chleba i trochę wędliny, którą jeszcze miał. Przyjęliśmy ich, a oni grzecznie weszli do wsi. I potem wchodzi do nas jakiś już oficer i mówi:
-Tu będzie generał u was stacjonował i tu będzie miał siedzibę.
Bo nasz domek był przy drodze. Z jednego pokoju wszyscy musieliśmy uciekać, bo tam było miejsce dla generała i tam się usadowił. Zaraz zamontowali mu radio jedno i drugie. Zaraz płoty rozwalili, bo to były drewniane płoty. I jeden samochód, drugi samochód, trzeci samochód, czwarty z karabinem maszynowym, warta stoi i nikogo już nie wpuszczają. Generał zajął pokój i miał taką panią ze sobą też. Kontakty mieli z Moską od razu.
- Ja bandura, ja bandura – on krzyczał do tego radia, to pamiętam.
Takie hasło było. I ten generał był parę dni, jak ta armia przetoczyła się przez naszą wioskę. Ale to było charakterystyczne, że oni bardzo dziwnie się zachowywali, ci żołnierze. Te wózki ich jak jechały, to były tak niziutkie, malutkie, te koniczki takie syberyjskie. Jak wieźli mięso, to na sianie położone, zmarznięte. I jechali tymi końmi. I jak spali zimą, to spali pod samochodami. Te wielkie samochody ciężarowe, co ciągnęły działa, to później jak ja służyłem w wojsku, to te same mieliśmy. We Wrocławiu jak byłem, w artylerii przeciwlotniczej.
Niemcy uciekali, my żeśmy obserwowali i cieszyliśmy się jak szli. Szli skromnie, spokojnie, nic nie robili tylko szybko szli, odchodzili szybciutko i grzeczni byli, nie mordowali. Rosjanie zabrali zaraz wszystkie konie, tylko jeden został, bo strasznie kopał i bronił się sam. Wszystkie płoty rozwalili, bo oni palili ogniska, robili sobie jedzenie, zabijali świnie. U sąsiada zabrali świnie, rozpruli wnętrzności i na płot, a potem kroili to mięso, na patyk i smażyli.
Żeby uzupełnić brak mięsa, to hodowało się bardzo dużo kaczek, kur. Jajka były do odstawy. Ileś kur, to ileś jaj trzeba było odnieść. Były kontyngenty żywca, świnie też trzeba było oddawać. Trzeba było sprzedać i sołtys zapisywał, żeby każdy się odliczył.
Niemcy tworzyli większe gospodarstwa, bo u nas była gospodarka rozdrobniona. Te gospodarki chłopskie po parę hektarów tylko, a oni sobie liczyli żeby było po dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści hektarów. Więc jednego wyznaczyli jako szefa, tego gospodarza polskiego:
-Wy tutaj cztery gospodarstwa macie i macie wspólny taki kołchoz.
Rosjanie to nazywali kołchozami. Tworzyli takie duże gospodarstwa i jeden był szefem i z tego dużego gospodarstwa były narzucone kontyngenty, które wskazywały, że tyle i tyle trzeba oddać mięsa, świń, tyle i tyle jaj, mleka. I tak miała funkcjonować gospodarka. I ja nawet widziałem z chłopakami jak u sołtysa było posiedzenie i przyjechał ktoś tam z gminy i tam urządzali posiedzenia i mówili, że ten będzie należał do tego, ten do tego. Nazwiska podawali i zrobili we wsi kilkanaście takich dużych gospodarstw. A wszyscy musieli pracować. Było wyznaczone, że na przykład drogi – musiały być, co sobotę sprzątane, zamiatane. Chodników nie było, tylko piasek był. Bronami, takimi końmi, jeździli, żeby ładnie wyglądało wszystko.
Z tatą woziłem zboża trochę – na rowerku do wiatraka, ale nie było wolno mielić na tym wiatraku, tylko w nocy. Jak był wiatr w nocy, to młynarz wsypał ziarno, ukręcił i przemielił.
Mój tata miał harmoszkę taką i trochę grał i ja się też nauczyłem ze słuchu. To potem mnie angażowali młodzi, żeby trochę pograć. Zbieraliśmy się, jak ktoś miał większy pokoik, to ja tam pogrywałem i kolega miał bębenek taki i nadawał tempo. Ale to tylko tak po cichu, żeby Niemcy się nie dowiedzieli. W roku tylko parę razy tak się zdarzyło.
Tekst pochodzi z książki
Wspomnienia wiecznie żywe cz. II
wydanej przez Stowarzyszenia Turkowska Unia Rozwoju-T.U.R.
Książka znajduje się w zbiorach
Centrum Kultury i Biblioteki Publicznej w Malanowie