- Mamo jestem bardzo głodna.
A ona:
-Dziecko ja ci w tej chwili nie mam co dać, nie mamy chlebka.
To pytam:
-A na bułeczkę nie masz pieniędzy, bo bym poszła kupić chociaż bułeczkę.
A mama:
- Nie mam ani grosza.
No i smutna odeszłam i nie miałam innego wyjścia. No jakoś tam mama na wieczór zaradziła, że coś innego ugotowała i jakoś tam było. W każdym razie taka sytuacja, krótko przedstawiona jak ta była przed wojną. Też było brak pracy, brak środków do życia, rodzice mieli tylko dwie morgi to znaczy tak jak w tej chwili hektar ziemi i musieli nająć do obrobienia tego koniem czy musieli za to odrabiać komuś – gospodarzowi. A właśnie na temat tej wioski: nie była ona tak piękna jak teraz. Były zwykłe chatki pod słomianą strzechą, gdzie niegdzie tylko była dachówka na dachu i ogólnie była bieda u ludzi. Jedna z moich sąsiadek pracowała w majątku, samotna kobieta mająca trzy córki, prawie już takie dorastające i ona nosiła codziennie na plecach worek chwastu z majątku kiedy wracała po całodziennej pracy. Tym karmiła kozę, a niekiedy sobie nawet świnkę uchowała i kurki, i w ten sposób się ludzie jakoś dokarmiali. Codziennie był żur na kolację. Gęsty żur okraszony, że tak powiem pięcioma skwarkami. Te córki nazywały to „skrzyczki” i kłóciły się o te „skrzyczki”. A ja miałam zawsze apetyt na ten żur taki gęsty, to mówię:
-Mamo ty to nigdy nie gotujesz takiego żuru. One taki wspaniały żur gotują.
Tyle ziemniaków miały i polewały tym gęstym żurem. A czasem były tak zwane jajka „przyklepane” – z mąką, trochę mleka koziego i tej masy było więcej, to one wtedy mogły sobie pojeść, na chleb nakładały i do tego była kawa zbożowa, czy tam herbata taka jakaś słaba. W tej wiosce było kilka, nie tak jak teraz kilkunastu może nawet i jeszcze więcej gospodarstw, gdzie hodowali bydło, trzodę – nie na taką skalę wielką, ale tak jak w gospodarstwie było potrzeba: obornik czy coś czy uchować, sprzedać żeby był jakiś z tego dochód. Ale to w pewnym sensie było dla nas też wsparcie, bo myśmy nie mieli bydła, na tym kawałku ziemi, to często od takich gospodarzy się kupiło: czy mleczko czy śmietankę, za parę groszy.
Pamiętam, że życie upływało spokojnie. Tylko tu i ówdzie mówiono, że jakaś wojna się szykuje, że Hitler szykuje jakąś armię, że coś takiego. W pewnym dniu, to było na początku września 1939 r., powstała wielka panika. Mój ojciec przyniósł wiadomość, że na Porożu powstaje takie zaplecze – bo tam mieszkali Niemcy, tam było bardzo dużo niemieckich gospodarstw, osiedleńcy tak zwani w Porożu i w Celestynach. Więc oni jak tylko wybuchła wojna mieli rozkaz pomóc armii, która miała przyjść atakować. Oni właśnie ubierali się w takie żółto-rude mundury, czapki. Podobno pojawiły się tam gdzieś jakieś strzały. Krążyła wieść, że rozstrzelają Polaków. Więc co? Trzeba uciekać. Dokąd? Do Warszawy, bo przecież Niemcy nie dojdą do Warszawy, bo polskie wojska odeprą ten atak na pewno. Wojsko polskie głosiło takie hasła: „nie damy guzika, będziemy walczyć” – czyli duch walki był silny, ale nie na tyle… Armia polska była słabo uzbrojona mechanicznie, tam były tylko karabiny, wozy konne. Mój wujek piekarz musiał wziąć ze sobą wóz, konia i walczył pod Bzurą.
Uciekamy. Uciekała większość mieszkańców Malanowa – nasi sąsiedzi, wszyscy z Łąkowej. Wszyscy wyjechali końmi, ile kto miał – czy dwa konie, czy jednego i ze sobą pędzili nawet bydło za tymi wozami. Pamiętam jak mnie mama wpakowała do wozu. Mama była w wysoko zaawansowanej ciąży, już miała na dniach urodzić. Za czym myśmy wyjechali, to przyszedł do nas organista, starszy pan znajomy rodziny, rodzice śpiewali w chórze i powiedział:
- Panie Banasiak niech pan zostawi żonę i wszystko jak już pan sam chce iść. Ojciec chciał iść też walczyć na ochotnika, ale żona wymaga opieki. Wszyscy jednak wyjeżdżają i jak tu samemu zostać? Mieliśmy jeszcze babcie i jeszcze mój starszy brat. Niestety wyjechaliśmy. Ojciec mój był człowiekiem pełnym energii, pełnym chęci walki, jednym słowem patriota. On zawsze się interesował sprawami bieżącymi, społeczno-politycznymi, walczył też w 1920 roku jako ochotnik, szesnastoletni chłopiec – Grajewo, Grodno, tam na wschodzie z najeźdźcami, z bolszewikami. Także wielki poryw go ogarnął i właśnie chciał walczyć.
Wyjechaliśmy w kierunku Warszawy. Dojechaliśmy do Koła, to już była godzina późno ranna, bo to w nocy jechaliśmy. Przywitały nas wystrzały z maszynowych karabinów z samolotów. Pamiętam, że mama ze mną się ukryła w jakimś korytarzu, jakiegoś domu. Potem ucichło, jedziemy dalej. Dojechaliśmy do miejscowości Chojny - za Kołem. Był już prawie zachód słońca. Rozłożyliśmy się na takiej polanie łąkowej. Wszyscy tam rozłożyli swoje pierzyny. Przed wyjazdem mama zawiesiła mi na szyi taki obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej żebym się modliła. Mama prowadziła modlitwy na tej polanie. Nadleciał jeden samolot. Leciał tak niziutko, tak się zniżył i lustrował wszystko. Potem jeszcze trzy samoloty pojawiły się na horyzoncie. Potem nadleciały następne i przeleciały. W pewnej chwili usłyszeliśmy taką straszną detonację zrzucanych pocisków. Tam się paliło. Widać było szeroką łunę i wybuchy. Okazało się że w niedalekiej odległości jest stacja kolejowa i tam się podobno zgromadziły jakieś siły wojskowe. Nie wiem czy tam była jakaś broń. W każdym razie Niemcy to zniszczyli. A myśmy z mamą, bo to było bardzo niebezpieczne jak te odłamki fruwały we wszystkie strony, biegłyśmy do takiego pobliskiego zagajnika i szukałyśmy miejsca bezpiecznego żeby jakoś się ukryć. Ojciec pojechał rowerem (bo ojciec cały czas jechał rowerem) i z takim małym pieskiem, na poszukiwania mojego brata i babci, którzy wsiedli do drugiego sąsiada na wóz. Dojechał do Poddębic, czy do Dąbia. Tam ojciec spotkał tylko jednego z naszych mieszkańców, który był też zagubiony. A mój ojciec lubił płatać figle. W każdym razie tam gdzieś była szklarnia, a w niej pomidory. On złapał pomidora i w tego sąsiada. Sąsiad przerażony zaczął krzyczeć, bo myślał, że to pocisk. Wtedy też zginął piesek od pocisku. Kiedy tata wrócił i powiedział, że Marian syn i babcia są tam gdzieś w okolicach Poddębic, ruszyliśmy. Jedziemy dalej w kierunku Kłodawy. Do nas przystąpili żołnierze polscy i mówili:
- Ludzie dokąd wy jedziecie? Na Warszawę? Po co na Warszawę? Skąd wy jesteście? A my:
-Jesteśmy od strony Kalisza.
Oni:
-Przecież tam jest spokój, po co wy jedziecie na największa wojnę? Tam są straszne walki. Tam zginiecie albo jeśli nie – to narażacie się na wielkie niebezpieczeństwo.
I ojciec posłuchał. Dostał nawet kawałek chleba, bo już nie mieliśmy chleba, tylko to mleko od tych krów, które pędzili. W miejscowości Krzykosy zjechaliśmy na boczną drogę, która prowadziła do takiego majątku, a z tego majątku taka aleja dalej jeszcze na południe, no żeby ominąć tę główną trasę. Zjechaliśmy tam. Tam nas przywitał grad pocisków, ale nie tyle nas, chociaż musieliśmy się położyć wzdłuż tej alei porośniętej drzewami, a niemieckie samoloty strzelały z maszynowych karabinów do bydła, jakie się tam pasło, bo tam było dużo bydła majątkowego. Niemcy krzyczeli przez megafon, że ludzie macie mięso, bo byście poumierali z głodu i strzelali, a to bydło rozszalałe biegało po całym terenie pastwiska. To była taka scena, że cos niesamowitego. Strach i tragedia. Każdy uciekał w bezpieczne miejsce. To teraz powstał plan powrotu do domu. Zmierzaliśmy już ku takiemu zalewowi nad Wartą, najprawdopodobniej nie wiem, czy to była Warta czy zalew nad Wartą - Gąsiorów, Gąsiorowo czy Gąsiorów i tam na tym zalewie, czy tam na tej rzece, urodził się mój braciszek. A mnie pamiętam ojciec przenosił na plecach przez te rzekę i ojciec mi oznajmił, że braciszek ci się urodził. Wszystkie te kobiety, które też podróżowały zajęły się mamą. W pobliskiej wiosce, to chyba Zawadki się nazywały, wstąpiliśmy do jednego domu na uboczu, a tam mieszkała niemiecka rodzina. Byli bardzo uprzejmi. Ta kobieta ugotowała rosół i zajęła się nami. Mamę tam umyto i dziecko wykąpano. Ojciec mówi tak:
- Ja biorę Zosię na rower i pojedziemy do domu nocą, a wy tu spokojnie wozami konnymi z powrotem pojedziecie.
Pamiętam jak jechaliśmy z ojcem i ojciec mnie wciąż budził:
-Zosia tylko nie zaśnij.
Spotkała nas straszna burza musieliśmy przeczekać w takiej cegielni aż ta burza przeszła. Ale rano znaleźliśmy się już w domu. I babcia już była i mój brat. Wieś była wyludniona, bo jeszcze nie wszyscy wrócili. Młodzi mężczyźni walczyli z wrogiem. Nie wrócili już do rodzin.
Trzonem inteligencji w Malanowie byli urzędnicy gminy, nauczyciele, księża, organista i wielu innych. Szczególnie urzędnicy gminy chcieli się pokazać okupantowi. Główną ulicą (obecnie Południową), odbywali częste spacery. Już po upływie krótkiego czasu zostali wywiezieni do obozów niemieckich – w Dahau, Gusen, a byli to organista – starszy pan, jego syn Henryk, jeden z urzędników gminy, leśniczy, nauczyciele – z Malanowa, z Miłaczewa i nauczycielkę. Już po kilku tygodniach przyszła wiadomość, że wszyscy zginęli. Jeszcze pamiętam ten obraz zrozpaczonej rodziny – żony organisty, córki.
Okupant usunął wszystkich pracowników z wyjątkiem pani Czesi – córki organisty. Była pełna kontrola mieszkańców. Zasłonięte okna czarnymi roletami, wyniszczenie psów, wysiedlenie mieszkańców. Piekarnie objął Niemiec, dom po nauczycielu amskomisar – naczelnik gminy. Księża też musieli opuścić plebanię, zamieszkali w Turku w wynajętym mieszkanku i tam codziennie musieli się meldować w magistracie. Na plebani Niemcy utworzyli Deutsche Haus. Tam licznie się zbierali zarówno młodzież jak i ci w brunatnych mundurach. Najczęściej szli czwórkami ze śpiewem „Hajli, hajli, hajla…”. Ci, których Niemcy wysiedlali trafiali do pracy do Niemiec albo gdzieś do sąsiednich wsi. Na poczcie pracowała Niemka, której mąż był na froncie. Ona była bardzo uczynna i miła dla ludzi, miała sporo życzliwości. Moja rodzina też musiała opuścić dom, bo zamieszkał w nim robotnik majątku i sekretarz majątku z matką i siostrą. Muszę wspomnieć, że duży majątek wraz z pałacem objął Niemiec. On również zarządzał wszystkimi lokalami we wsi. Tym sekretarzem był młody Polak z Poznania – syn polskiego oficera w niewoli. Po opuszczeniu naszego domu, zamieszkaliśmy w jednej obszernej izbie przy szosie – naprzeciwko poczty, a obok posterunku żandarmerii i z drugiej strony obok domu, w którym mieszkał żandarm.
Ponieważ wielu mieszkańców Malanowa i okolicznych wsi zostało wywiezionych do przymusowej pracy w Niemczech i wielu z nich odczuwało brak żywności – jedli zupę z buraków i rzadko trafiała się kartofelka w tej zupie, to rodziny starały się im pomóc wysyłając paczki żywnościowe. Wszystkie prawie artykuły były na kartki – mleko, mięso, masło, margaryna. Z resztą masło tylko kawałek kostki dla dzieci na tydzień. Sprzedawali bez kartek marmoladę z buraków czy brukwi, w takich beczkach wątpliwej czystości – po smole. Ślinka leciała kiedy Niemcy mogli kupić konfiturę z truskawek, czy wiśni, z takich metalowych pojemników. Oni mogli kupić budyń, makaron ,cukierki, ser żółty a o tym mogłam tylko pomarzyć, - natomiast dla Polaków była gzika z beczek – jak brano z beczki to piszczała. Nie było też herbaty. Krajano buraki cukrowe na makaron, przypiekano i parzono na herbatę. Żal mi było mojej babci która często powtarzała:
- Kiedy napiję się prawdziwej herbatki?
Moja rodzina miała zawsze chleb, ziemniaki i mięso. Chleb kupowaliśmy na kartki, które pochodziły od Ciotki z Dzierzbina. Ona prowadziła piekarnię. Jej mąż był w niewoli. Miała troje małych dzieci i ta piekarnia była w starych budynkach dawnej cukrowni. Otóż Ciocia dawała nam wycinane kartki na chleb, a ja z nimi jeździłam autobusem do Turku. Pamiętam że ten chleb na wycięte kartki sprzedawał Polak zatrudniony u Niemca jako sprzedawca przy ul. Kaliskiej (tu gdzie teraz jest Rossman). Zabierał mi te kartki jak nie było chleba i dawał kartkę na tę ilość chleba, a po jakimś czasie zgłaszałam się po chleb.
Mój ojciec był rzeźnikiem i często wynajmowali go Niemcy w Porożu i Celestynach do uboju. Byli bardzo skąpi przy zapłacie gotówką – woleli dać mięso. Mama soliła mięso, kładła w beczkę i mieliśmy co jeść a nawet pomagaliśmy rodzinie. Nosiłam posiłki na pola gdzie pracowali wujek i mój brat.
W Malanowie mieszkał pan który prowadził Sklep mięsny. W pierwszym roku wojny przyjął volkslistę – obywatelstwo niemieckie. Miał trzy dorosłe córki i syna , który ukrywał się za Uniejowem obawiając się, że zostanie wzięty na front. Tenże Volksdeutsch był zazdrosny o to, że Niemcy zatrudniają ojca do uboju. Pewnego razu w niemieckiej piwiarni spotkał się z kilkoma Niemcami - pukał w stolik i mówił:
- Banasiak musi być wywieziony. Usłyszała to kobieta, która znała język niemiecki. Powiedział ojcu tę wiadomość żandarm – sąsiad:
-Panie Banasiak niech pan się przygotuje –będzie pan wywieziony.
No i stało się następnego dnia. Jeśli chodzi o żandarma to był łaskawy dla ojca, bo ojciec grał u niego na weselu w Kotwasicach. Ojciec był muzykiem. Wywieziono ojca na kopanie okopów. Po kilku tygodniach otrzymał kilkudniowe zwolnienie, ponieważ był chory i miał wrzody na nogach. Kończąc ten wątek dodam że ojciec już nie pojechał na te okopy. Był koniec roku 1944 – Święta Bożego Narodzenia i po tym zbliżała się ofensywa radziecka.
Nie da się nie wspomnieć o volksdojcu. Otóż kiedy dzielił to mięso na kartki w swoim sklepie, brał do ręki sztukę mięsa mówiąc do ludzi:
- chcielibyście to co?- i z drwiącym uśmiechem rąbał te kości.
Ponieważ mieszkaliśmy na przeciwko poczty, to każdego dnia nosiłam z koleżanką paczki z poczty do przejeżdżającego autobusu. Bardzo dużo ludzi nie radziło sobie z adresowaniem paczek i przekazów. Kierowniczka poczty kierowała ich do mnie i mówiła:
- Idźcie, tam jest taka dziewczynka, ona wam wypisze wszystko.
Każda paczka była kontrolowana przed wysłaniem. W ten sposób mogłam otrzymać parę fenigów.
Przed wojną nie chodziłam do szkoły. W czasie wojny nie było szkoły dla polskich dzieci. Ale przy pomocy rodziców i Płomyczka, które dostałam od Cioci po jej synu, nauczyłam się dość szybko czytać i pisać. Z otrzymanego od niej podręcznika matematyki dla najmłodszych, nauczyłam się liczyć. Co dzień systematycznie czytałam wierszyki, prowadziłam zeszyt, przepisywałam teksty. Zachęciłam do tego również moją koleżankę. Robiłam też sweterki na szprychach od roweru – ze sznurka od snopowiązałki, z worka od mąki. A poza tym dwa razy w tygodniu szorowałam podłogę z desek w domu, szorowałam też u mojej Ciotki, bo obiecała mi dać starą pocerowaną suknię do przeróbki, no żeby mama uszyła z tego dla mnie sukienkę.
A jak wyglądały moje zabawy ?
Jak mieszkaliśmy w naszym domu z podwórkiem to był tzw. wakator, piłka w dołku, klasy, mam chusteczkę haftowaną itp. W zimie ciuciubabka. Szyłyśmy sukienki dla lalek ze skrawków materiału. Lalki były też własnej produkcji.
Życie dorosłych upływało w ciągłym strachu, częste nocne łapanki. Ludzie chowali się po stodołach-latem w zbożu na polu.
Pewnej mroźnej nocy 1940 r.(był styczeń) ktoś zapukał do drzwi. Był to Niemiec. Rozkazującym głosem wydał polecenie, żeby się ubierać, bo czeka na nas wóz konny. Tylko babcia zostaje. Mama nas ubrała i umieściła w pierzynie na tym wozie. Ale przedtem uklękła przy stoliczku na którym stał krzyż i postument Matki Bożej i modliła się tak pokornie, a po policzkach spływały jej łzy. Mama była zawsze głęboko wierząca i ufająca Bogu .W pewnej chwili mówi ten Niemiec:
- Niech pani kończy bo musimy ruszać ale cośmy się wydaje że pani wróci.
Zawieźli nas do Turku. Wszystkich ludzi z tej łapanki umieścili w kościele. Pamiętam te tłumy ludzi zmarzniętych i wystraszonych. Niemcy brali po kolei rodziny kwalifikując do wywozu do Niemiec. Kiedy stanęłyśmy z mamą przed komisją usłyszeliśmy że jesteśmy wolne, oprócz ojca. Ojciec stanął przed komisją lekarską. Chwilę przedtem ojciec oziębił sobie prawą rękę trzymając ją przy murze. Kiedy lekarz polecił podnieść rękę do góry, Ojciec nie podniósł ręki mówiąc, że ma niesprawną –kilka razy wybitą i nie naprawioną.
Do domu! - padło orzeczenie lekarskie.
Jakie było zdziwienie po powrocie do domu. Tyle nam znanych rodzin wielodzietnych Niemcy zabrali i wywieźli do prac przymusowych w Niemczech – kolejką wąskotorową do stacji Opatówek i dalej.
Kiedy mieszkaliśmy przy szosie, miałam już 10-11 lat. Postanowiłam wziąć udział w wykopkach ziemniaków na polach niemieckiego dziedzica. Po to żeby wieczorem przynieść do domu koszyk ziemniaków. Podczas kontroli prac dziedzic pytał się rządcy-czyj ten dzieciak tu pracuje.
W majątku pracowali przeważnie ludzie z czworaków, ale zmuszani byli także mieszkańcy wsi. Przeważnie zmuszane były kobiety i młodzież do prac przy wykopkach. Moja koleżanka rok starsza ode mnie została wezwana na posterunek żandarmerii. Każda wezwana musiała się położyć na takiej ławie i po prostu były bite . Kiedy moja mama poszła do tej pracy, wróciła wieczorem i płakała. Kobiety z czworaków źle traktowały kobiety ze wsi. Zawsze istniał między jednymi a drugimi jakiś konflikt. Czworaki to były takie szerokie chałupy po 16 izb na glinie. W jednej izbie mieszkało niekiedy 2 lub 3 rodziny a w sieni grzęda z kurami, łóżka mieli podparte cegłami.
Wspomnę jeszcze o wydarzeniu – tragicznym wydarzeniu, które miało miejsce na wsi na jednym podwórku. Kilku chłopców w wieku 11-15 roku życia, podczas zabawy znaleźli granat. Tak stukali aż wybuchło. Jeden z tych chłopców był strasznie poraniony drugi stracił rękę i wzrok, trzeci lekko poraniony ale czwarty schował się za narożnikiem domu. Granat był porzucony przez Niemca przebywającego na przepustce wojskowej.
W sierpniu 1944 r. kiedy rodzice siadali wieczorem na schodkach wejściowych do domu, słyszeliśmy wstrząsy podziemne, jakby dalekie spadające bomby. To było powstanie w Warszawie, o tym szeptał cicho mojej mamie ojciec. Pewnej nocy - a było to po Bożym Narodzeniu w 1944r. ktoś mocno puka do drzwi. Byli to żołnierze niemieccy w stopniach oficerskich. Prosili o nocleg. Mama przygotowała łóżka ale oni zrezygnowali – położyli się na sienniku i kanapie. Postawili na stole butelkę wódki i konserwy. Jednak po upływie pewnego czasu zerwali się z posłania, na głos „alarm”! Ojciec przewidywał że to ucieczka Niemców. Istniało jednak pewne niebezpieczeństwo bo tu i ówdzie Polacy rozbrajali Niemców. Powstał nawet tymczasowy polski posterunek. A tu jeszcze nadjechał patrol niemiecki i tak celował w nasze okna, że ojciec kazał nam się chować po kątach mieszkania. Natomiast wieczorem powstała panika. Uciekaliśmy wszyscy do lasu i tam w takiej chacie przetrwaliśmy noc. Kiedy rankiem wróciliśmy do domu, we wsi nie było żadnego Niemca, którzy tutaj mieszkali.
Śmierć za alkohol
Żandarm który mieszkał w naszym sąsiedztwie, kupił okazyjnie trochę bimbru. Okazało się że ten bimber wyprodukował mieszkaniec wsi Feliksów. Pewnego dnia został zaaresztowany. Następnego dnia został zastrzelony przez tegoż żandarma pod pretekstem próby ucieczki. Miał liczną rodzinę.
Z przykrością zawsze wspominam młodych mężczyzn z naszej wsi, którzy walczyli z Niemcami i już nie wrócili (Stasiu, Władek, Józef). Jeden z nich przekraczał wschodnią granicę-miał stopień porucznika. Był moim wujkiem. Każda rodzina oczekiwała na powrót swoich krewnych do końca wojny, nawet ci, których bliscy byli w obozach zagłady.
Los ludzi uciekających na wschód był straszny. Niektórym udało się odstąpić od takiego zamiaru w ostatniej chwili, po zorientowaniu się co ich czeka.
Wyzwolenie – ofensywa wojsk radzieckich
Był poniedziałek. W godzinach rannych zbudził nas dźwięk maszerującego wojska – radziecka piechota. Pojedynczy żołnierze wpadali w pośpiechu do domów, zabierali zegarki i rowery – maszerowali w kierunku Kalisza. Natomiast ich pojazdy udawały się w kierunku Konina. Grupa wojskowych –oficerów zatrzymała się w naszym mieszkaniu. Jak się okazało był to sztab, który pracował przez 3 dni. Na stole były rozłożone mapy, wykresy i co parę minut przychodzili wojskowi i składali meldunki. Starsi rangą mieli za sobą adiutantów. Wielu ze stacjonującego wojska zachowywała się w sposób niecywilizowany. z dalekiego Wschodu – Azjaci. Przemarsz wojsk trwał aż do marca 1945 r. Potem został tylko posterunek władzy radzieckiej. Nie mogliśmy się wprowadzić do naszego domu. Trzeba było go oczyścić z robactwa i wydezynfekować. Zamieszkaliśmy w wolnym domu przy obecnej ulicy Parkowej, ponieważ tu przy szosie znów była klasa szkolna. Tu pojawiły się córki volksdojcza, któremu ojciec zawsze przeszkadzał. Prosiły aby przechować im większą ilość wędlin, futer i kożuchów. Oczywiście moi rodzice wyrazili zgodę – podziwiam ich dobroć i chęć przebaczenia. A volksdojcz dalej rozrabiał.
Był początek listopada 1948 r. W naszym domu pojawili się funkcjonariusze UB i zabrali ojca. Jak się okazało bez sądu wywieźli do ciężkiego obozu pracy w Mielęcinie. Okazało się że ten volksdojcz doniósł na ojca do sekretarza gminnego PPR, że ojciec zabił cielaka kupionego nielegalnie. Rodzice mieli wtedy mały sklep mięsno-wędliniarski. Legalnie można było prowadzić ubój, ale tylko jedną sztukę trzody. Miałam wtedy 16 lat , mój brat 9 lat i babcia. Byłyśmy bez środków do życia przez ponad 8 miesięcy. Jacy ludzie mogą być podli? Więźniowie tegoż obozu cierpieli z powodu braku żywności, niektórzy popełniali samobójstwo. Podczas wędrówki do pracy zbierali surowe ziemniaki jako pożywienie rzucane przez przechodniów.
Kapitulacja Niemców i radość Polaków
Jaka była radość 9 maja 1945 r. Było polecenie zgromadzenia się przed posterunkiem radzieckim. Młodzież szkolna, straż, nauczyciele i cała prawie społeczność Malanowa. Przemówienia, salwy karabinowe, okrzyki, śpiew i na koniec częstowanie spirytusem. W konsekwencji tego picia dwóch mężczyzn zmarło. Ambiwalentne uczucie ogarniało ludzi – z jednej strony radość, a z drugiej śmierć młodych ludzi, którzy doczekali się wyzwolenia i mogli żyć w wolnej Polsce. Z drugiej strony wkrótce wybuchła epidemia gruźlicy. Kto zachorował nie było dla niego ratunku. Najbardziej była narażona młodzież. Zmarł też mój brat 23 lata.
Getto w Młynach Miłaczewskich
Muszę o tym wspomnieć. Siedem kilometrów od Malanowa. To tu Niemcy przywozili Żydów. Mieszkali w ciasnych izbach po kilkanaście osób bez środków do życia. Przywożono ich z różnych okolicznych miejscowości, z Turku. Widziałam żydowską rodzinę z Malanowa idącą za wozem konnym – rodzice i dwoje dzieci. Z Młynów wywożono ich do Chełmna i tam się kończyło ich życie.
Miałam wspaniałych rodziców. Podobno byłam jako córka spełnieniem marzeń mojego ojca. Pamiętam jak się ze mną bawił, grał na harmonii, a ja tańczyłam. Woził mnie na ramie roweru, a kiedy bywał w Turku przywoził pyszne napoleonki, które uwielbiałam. Kiedy dorastałam patrzył na mnie tak radośnie. Mama moja była wzorem matki i żony. Pracowita, ofiarna. Niesamowita troska o rodzinę wyrażała się w racjonalnie prowadzonym żywieniu. Chodziła na pogadanki prowadzone dla matek „jak zdrowo odżywiać rodzinę”. Uprawiała warzywa, dbała o higienę, o czystość naszych zębów i przyzwoitą przez nią uszytą odzież. Przytoczę taki mały epizod. Już chodziłam na własnych nogach kiedy mama próbowała mnie odjąć od karmienia piersią. Wtedy zrywałam jakiś listek i mówiłam:
- posmaruj i daj Zosi.
Mama smarowała piersi piołunem, żeby mnie zniechęciło.
Moja mama uczyła mnie jak się modlić. Często gromadziła nas podczas odmawiania różańca. Wykorzystywała czas kiedy szyła na maszynie do śpiewu pieśni kościelnych – kolędy, adwentowe, czy pieśni postne. Ja jej w tym towarzyszyłam.
Moja szkoła. Moi nauczyciele
Licznie zgromadzone dzieci młodzież. Był wstępny egzamin z polskiego i matematyki. Byłam dumna, że zakwalifikowano mnie do klasy czwartej. Tylko cztery dziewczynki były w klasie czwartej, więc włączono nas do trzeciej. Prawie dorosłe dziewczyny były w klasie drugiej i trzeciej. Nie mieliśmy podręczników ale wspaniałych nauczycieli. Często ich wspominam i to czego mnie nauczyli. Do dziś pamiętam wiersz pt. „Mundur”, który mój wychowawca kazał mi deklamować przy różnych okazjach. Jeden z nauczycieli był muzykiem, pięknie grał na fortepianie i był bardzo wrażliwy na piękno, doceniał również naszą wrażliwość. To on stworzył chór czterogłosowy złożony z 50-ciu osób(chór mieszany przy kościele parafialnym w Malanowie). Jakaż była moja radość kiedy zaproponował mi udział jako śpiewaczki, bo przecież był to chór składający się z dorosłych. Uczyliśmy się z nut i tekstów. Co z piękne pieśni i kolędy. Takich kolęd nie słyszałam aż do dzisiaj.
Partyzantka- koniec 1945
Partyzantka pojawiła się na jednej z prób tuż przed pasterką. Uzbrojeni w karabiny i amunicję w cywilu, za wyjątkiem jednego w mundurze pseudonim „Orzeł”. Dowódcą był kapitan „Groźny”. Każdy odnosił się do nich z szacunkiem. Ale do tej pory wspominam ich niełaskawie. Trudno wybaczyć im to, że pewnej nocy wtargnęli do mieszkania nauczyciela (to był ten muzyk) i zbili go. Nikt nie wiedział za co. On wrócił z obozu zagłady w Oświęcimiu taki wychudzony, szczupły, wzbudzał współczucie.
Wspomnę jeszcze w jakich warunkach żyli moi sąsiedzi z bardzo liczną rodziną 11-ro dzieci i babcia, chora na astmę. Jedna izba, dwa łóżka i kołyska, w której było zawsze małe dziecko. To niemowlę było karmione kleikiem z mąki na wodzie ugotowanym. Sami jedli kartofelki rozgotowane i posolone. Dzieci nosiły podartą odzież i byli zawsze brudni. Ponieważ matka była z pochodzenia Niemką, to przyjęli obywatelstwo niemieckie. Wtedy dopiero warunki bytowe poprawiły im się. Otrzymywali wszystko to co mieli Niemcy. Ale też na ścianach zamiast obrazów świętych, znalazł się portret Hitlera, a matka zawsze mówiła do dzieci:
– To jest wasz ojciec.
Niestety dwóch najstarszych synów – Józek i Franek – zostali zabrani na front. Przypominam sobie jak matka im dała takie tobołki z chlebem na drogę. Jeden z nich dostał się po wojnie do niewoli brytyjskiej, o drugim nie było wiadomości. Żal mi było tego Józka, że musiał iść na wojnę żeby rodzice mieli dostatnie życie. Byłam pewna , że zginął aż pewnego dnia dowiedziałam się, że mieszka w Niemczech w okolicy Dusseldorfu. W Dusseldorfie mieszkała moja córka i pojechała ze mną do niego. Ten Józek poznał mnie i bardzo się ucieszył.
I na koniec jeszcze taki epizod z mojego życia. Podczas pobytu z moją córką w Tunezji w latach 80-tych, uczestniczyłyśmy w dużym Safari - z oazy na pustynię Sahara. Była chwila odpoczynku i podeszła do mnie Niemka – starsza pani i mówi: słyszałam że pani jest z Polski, chcę pani powiedzieć, że ja też kiedyś mieszkałam z rodzicami w Polsce. W miejscowości Turek mieliśmy sklep z rowerami. To było przed drugą wojną i w czasie wojny.
Tym wspomnieniem zakończę wszystko co zapamiętałam w moim życiu i do którego wracam od czasu do czasu.
Tekst pochodzi z książki
Wspomnienia wiecznie żywe cz. II
wydanej przez Stowarzyszenie Turkowska Unia Rozwoju-T.U.R.
Książka znajduje się w zbiorach
Centrum Kultury i Biblioteki Publicznej w Malanowie